Prezent rodzinny – w pogoni za zwierzem, to nasz nowy pomysł na okazje różne, dotyczący wszystkich po równo – rodzinne rocznice, święta, mikołajki i inne gwiazdki. Zamiast rozsypywać się jak drobny maczek i biegać, kupując kosz prezentów dla każdego, zrobić sobie prezent wspólny – rodzinny. Jeden dla wszystkich, za to jaki!
Bo wcale nie jest powiedziane, że prezenty lubią tylko dzieci. Ani nie jest prawdą, że tylko dzieci mają frajdę z gonienia za zwierzętami. Wychodząc z takiego złożenia, zafundowaliśmy sobie… safari. Safari w pięknym parku narodowym Yala na Sri Lance. Już sama podróż była przygodą. Wszak wyjechaliśmy z domu w Wigilię (nie z domu w Polsce, z tego domu na Sri Lance, gdzie spędzamy zimę). By nie spędzić Wigilii w autobusach zatrzymaliśmy się gdzieś w połowie drogi, wynajęliśmy skuter i pojechaliśmy w miejsce, gdzie plaże są dzikie i puste, a fale potężne. Znaleźliśmy mały domek i tu spędziliśmy pierwszy świąteczny dzień. Rankiem wyruszyliśmy dalej, do celu. Do świętego miasta Lankijczyków – Kataragamy, leżącej przy samym parku narodowym.
Nasz prezent rozpakowywaliśmy, jak dzieci – z wypiekami na twarzach. Wszystkim byliśmy zachwyceni i wszystko nam się podobało. Nasz mały domek, ogród z hamakami, rzeka i małpy skaczące dookoła. Nie przeszkadzał nam nawet fakt, że czeka nas pobudka o 5 rano.
Jeszcze tylko dwa łyki kawy i wskakujemy do terenowego samochodu. Podskakując na wszystkie strony docieramy do buszu. Jesteśmy w Yala. Od tej pory nie możemy wysiadać z samochodu poza wyznaczonymi miejscami. Ale chyba nikomu nie przyszłoby to do głowy. Yalę zamieszkuje mnóstwo fascynujących gatunków zwierząt, z którymi niekoniecznie chcielibyśmy się spotkać twarzą w twarz – krokodyle, indyjskie bawoły, antylopy, czarne niedźwiedzie, lamparty i mnóstwo przeróżnych ptaków. Jednak dla nas był to zdecydowanie dzień słoni.
Słonie! To hasło nas obudziło. Marysia w sekundę stanęła na baczność z lornetką w jednej i aparatem w drugiej dłoni. Trzeba przecież wypatrywać, być czujnym i uważnym. Marysia w mig podłapała ideę safari. W oddali zobaczyliśmy słonia ukrytego między drzewami. Gdzieś mignęła jego trąba, po chwili pojawił się cały, a za nim kolejne słonie. I nagle wszystkie znalazły się niemal w zasięgu ręki. Małe słoniątka wkroczyły na drogę, zagubiły się między jeepami i nie bardzo wiedziały co zrobić. Obijały się o zderzaki, waliły trąbami w maski i zrobiło się jakoś dziwnie. Przecież mieliśmy je obserwować, a nie tańczyć z nimi. Potem zjawił się potężny tata, rozbujał cielsko, podniósł trąbę i wtedy poczuliśmy, co to znaczy dziki zwierz. Spokój nas uratował, a historia pozwoliła nabrać szacunku do dzikiej natury i lepiej zrozumieć miejsce, w którym jesteśmy.
Zaś same słonie nas urzekły. Słonie bez łańcuchów, bez ozdób, bez konieczności przypodobywania się ludziom – bo niestety takie najczęściej można spotkać w wielu miejscach Azji. Tutaj swobodnie krążyły po buszu, a my moglibyśmy obserwować je godzinami. Zatrzymaliśmy się przy rodzince z małymi słoniątkami, które radośnie przechadzały się wokół naszego samochodu, stroiły głupie miny, chwaliły się małymi kłami, szukały najsmaczniejszych liści, mocowały się z grubymi gałęziami. Nas jakby nie zauważały, nie zdawały sobie sprawy, jakie emocje w nas wywołują. A my nakręcaliśmy się obserwowaniem ich codziennych czynności – jak sikają, mlaskają, posypują się piachem i piją mleko mamy. Miało się ochotę je przytulić.
Spotkaliśmy też jednego z 12 żyjących w Parku Yala słoni z kłami. Niestety nie mieliśmy tyle szczęścia w przypadku innego zwierza – lamparta. Żyje ich tutaj sporo, największe na świecie zagęszczenie tej populacji. My jednak oblizaliśmy się smakiem i świeżymi odciskami łap. Ale udało nam się spotkać jeszcze innych mieszkańców parku – krokodyle, bawoły, sarny, antylopa, jaszczury, małpy, orły i pelikany.
I tak minął cały dzień, niepostrzeżenie. Obawialiśmy się trudów podróży, niewygody, wczesnej pobudki i długich poszukiwań zwierząt. Niepotrzebnie. Chyba znowu nie doceniliśmy naszej 6. latki. Kiedy po 12 godzinach wracaliśmy w ciemnościach do domu, Marysia jak mantrę powtarzała „Chcę jutro na safari!”. Bo kontakt z naturą to cudowne doświadczenie. Zwłaszcza kontakt z dziką naturą. Choć czasami zaglądamy do ZOO, oceanariów i podobnych miejscówek (jak tu inaczej pokazać dziecku niektóre zwierzęta), nic nie zastąpi takiego doświadczenia. Teraz zawsze korzystamy z okazji, by zobaczyć zwierzęta żyjące na wolności, bez względu na cenę i trudy. Bo to najlepsze szkoła, ucząca cierpliwości, pokory i szacunku dla natury. Jak się okazuje, to także doskonały rodzinny prezent – razem dostajemy i razem przeżywamy. Jak dzieci.
Wpis gościnny Mary w plecaku
Jest ich troje: Sonia, Marcin i Marysia (która właściwie sama nosi już swój plecak).
Zawsze podróżowali sami – we dwójkę. Od kiedy pojawiła się Marysia, w naturalny sposób dołączyła do rodziców. Wiedzieli bowiem, że da się to połączyć! Na blogu przeczytasz o |
4 komentarze
Wow super ale widoki 😉
Sama zazdroszczę!
Ja bym się była brać dziecko na taką wyprawe.Podziwiam ich odwagę.
Ja uwielbiam podróżować i gdybym tylko miała okazję brałabym młodego ze sobą! To świetna okazja by nauczyć dziecko czegoś wartościowego